Podcast Oswajam Online – odcinek 1
Co zrobiłabym inaczej, gdybym zakładała firmę dziś? Przemyślenia z okazji 2 urodzin Oswajam Online!
Kliknij w odtwarzacz poniżej, żeby posłuchać pierwszego odcinka podcastu Oswajam Online dla twórców cyfrowych, edukatorów i soloprzedsiębiorców, którzy przedzierają się przez tą internetową dżunglę chcąc zarabiać w sieci na swojej wiedzy i pasji.
Podcast znajdziesz też w popularnych aplikacjach – m. in. Apple Podcast i Spotify.
Dokładnie 2 lata temu zarejestrowałam swoją firmę i uznałam, że podcast będzie najlepszym prezentem urodzinowym dla mojego biznesu. Ten projekt chodził mi po głowie już od dawna i oto jest – mam nadzieję, że zostaniesz ze mną na dłużej.
Wszelkie rocznice i podobne okazje skłaniają do podsumowań i refleksji i taki też będzie dzisiejszy odcinek. Opowiem Ci, co z perspektywy czasu zrobiłabym inaczej, a czego bym nie zmieniła, gdybym firmę rejestrowała dziś.
Pozycja startowa
Zanim przejdę do sedna dzisiejszego odcinka, to dam Ci mały background, myślę, że to z jakiej pozycji i z jakimi zasobami startowałam jest dość istotne, bo każdy z nas ma inną sytuację i doświadczenia.
Po pierwsze Oswajam Online to nie jest mój pierwszy biznes – pierwszą firmę zarejestrowałam 12 lat temu i był to sklep zoologiczny – zarówno w wydaniu stacjonarnym jak i internetowym. Także całkiem nieźle wiedziałam już z czym się je własną działalność oraz jakich błędów unikać. A uwierz mi, że za pierwszym razem popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy, więc było się na czym uczyć.
Po drugie nie weszłam do onlajnu dwa lata temu – rejestrując Oswajam Online miałam na koncie już ponad dekadę działań w sieci. W 2011 otworzyłam sklep internetowy, redagowałam do niego również portal tematyczny. Już wtedy od kilku lat dorabiałam jako copywriter na freelansie pisząc porywające teksty o balustradach i włącznikach światła na strony internetowe klientów. Szybko się zorientowałam, że lekkie pióro i zajawka na psy to za mało, żeby z sukcesem prowadzić sklep internetowy, więc zaczęłam się dokształcać. Wylądowałam na podyplomówce z marketingu internetowego, a później się okazało, że tak mnie ten temat kręci, że całkiem w nim zanurkowałam i zaczęłam pracę w sporej agencji social media w Warszawie, a w moim portfolio pojawiły się takie marki jak Reebok, Citi Handlowy, Hortex, Telepizza i kilka innych. Przeszłam tam całą drabinkę stanowisk od osoby, która zajmowała się tworzeniem i planowaniem postów, po menedżerkę zarządzającą pracą zespołów i odpowiedzialną za całość projektów moich klientów w firmie.
Praca z korpo klientami to korpo standardy, więc wszelkiego rodzaju raporty, zestawienia, strategie, prezentacje oferty, wyliczenia rentowności, harmonogramy projektów i podział budżetów to był mój chleb codzienny. To było kilka bardzo intensywnych lat, niesamowicie dużo się wtedy nauczyłam. Zrozumiałam też, że praca w takiej intensywności i ciągłym napięciu, to nie jest dobre wyjście na dłuższą metę. Zwłaszcza, że w międzyczasie pojawiły się dzieci i to właśnie po drugim urlopie macierzyńskim zdecydowałam, że nie wracam do agencji, tylko zaczynam działać na swoim.
Zatem dwa lata temu startując z nowym biznesem miałam już na koncie doświadczenia zarówno bycia mikroprzedsiębiorcą, jak i wiele lat przepracowanych w marketingu i sprzedaży online, i to w różnych miejscach i rolach. Wiedziałam też jak pracują ci najwięksi gracze i które elementy korpo kultury warto przenieść do siebie. Dodatkowo pracowałam zdalnie na długo przed tym zanim wymusiła to pandemia, więc organizacja pracy w domu nie była dla mnie nowością. Te doświadczenia nabierane do życiowego bagażu spowodowały, że było mi łatwiej wystartować niż osobie, dla której działania w sieci to nowość albo która wcześniej pracowała tylko na etacie. Dlatego nie porównuj się, ale czerp śmiało z tych wniosków, które są słuszne z Twojej perspektywy.
Co z perspektywy czasu oceniam jako zrobione dobrze i na pewno bym to powtórzyła, gdybym miała otwierać firmę dziś?
Pierwszy plus to zdobycie finansowania z dotacji unijnych w wysokości około 50 tysięcy złotych.
Decyzję o otwarciu firmy podjęłam jakoś na przełomie 2020 i 2021 roku i zaczęłam od szukania dofinansowania. Znalazłam odpowiedni projekt i w lutym 2021 rozpoczęłam proces, który zakończył się sukcesem w dniu rejestracji firmy.
To był fajny program, bo wsparcie finansowe było udzielane w dwóch aspektach. Połowa kwoty przeznaczona było do wydania od razu na sprzęt i narzędzia potrzebne do wykonywania działalności. Kupiłam nowy komputer i telefon, bo poprzednie były już mocno wyeksploatowane, a to przecież główne narzędzia w mojej pracy. Część tej puli poszła również na wykonanie strony internetowej i identyfikacji wizualnej. Do tego mikrofon, lampy, statywy i jakieś drobne elementy wyposażenia biura typu regał czy krzesło. Druga transza pieniędzy to tzw. wsparcie pomostowe, które było podzielone na 12 miesięcy i przez rok z tych środków mogłam opłacać bieżące wydatki firmy (min. ZUS, jakieś abonamenty za narzędzia i aplikacje, wynagrodzenie asystentki, koszty reklam itd.). Na początkowym etapie wsparcie pomostowe pokrywało prawie całość moich zobowiązań, a później stanowiło znaczącą ulgę w budżecie.
Było z tym trochę papierologii. Proces starania się o przyznanie środków był wymagający, ale zdecydowanie było warto. Dzięki temu od samego początku miałam wirtualną asystentkę i nie miałam oporów przed inwestowaniem pieniędzy w płatną reklamę. Dawało mi to też ten komfort, że nie musiałam łapać każdego zlecenia, które się pojawiało na horyzoncie, ale mogłam wprowadzić pewną selekcję bez obaw, że nie starczy na ZUS. Przy okazji dotacja wymusiła też na mnie stworzenie biznesplanu – mocno się do tego przyłożyłam, to mi też pomogło poukładać sobie własne pomysły. Bez tego wymogu zewnętrznego pewnie nie spisałabym strategii i prognoz finansowych tak dokładnie.
Drugi plus to współpraca z wirtualną asystentką od pierwszego dnia.
To po dotacji była druga największa dźwignia rozwojowa dla mojego biznesu. Z resztą nie tylko współpraca z WA, ale również z osobą która zrobiła mi stronę i sklep oraz z grafikiem, który wyczarował moją identyfikację wizualną, na której opiera się do dziś opowieść mojej marki.
Czy potrafię wyklikać prostą stronę na WordPressie? Potrafię, zrobiłam niejedną.
Czy umiem ogarnąć program do newsletterów, choćby w podstawowym zakresie? No pewnie.
Ale gdybym chciała to robić sama, to premiera mojego pierwszego produktu nie miałaby miejsca 3 miesiące po otwarciu firmy, a znacznie później. Bo zamiast skupić się na realizowaniu kampanii, tworzeniu produktu i obsłudze klientów, to bym dziubała sklep albo traciła czas na inne techniczne kwestie, które z powodzeniem można zlecić.
Zarządzałam już zespołem, delegowanie zadań nie było mi obce i wiedziałam, że takie techniczne wsparcie to konieczność dla osoby takiej jak ja, która ma zdecydowanie więcej pomysłów niż mocy przerobowych. Rekrutowałam asystentki dwa razy i dwa razy trafiłam w dziesiątkę. Zdecydowanie powtórzyłabym ten ruch gdybym startowała dziś od zera.
Trzeci plusik to spisywane od początku procedury.
To akurat efekt pracy w standardach korporacyjnych – nawet nie zastanawiałam się nad tym szczególnie, jakoś naturalnie przyszło mi spisywanie tego, bo z mojej perspektywy to było oczywiste działanie. Na tych procedurach, oczywiście stale uzupełnianych i rozszerzanych, bazujemy do dziś i ułatwiają one zarówno codzienną pracę, jak i wprowadzenie nowej osoby do zespołu.
Czwarty plus to system prowadzenia finansów firmowych.
Jestem po filologii, człowiek pomysł, kreatywna dusza – daleko mi do księgowej skrupulatności, więc z góry wiedziałam, że muszę mieć na to jakiś prosty i przyjazny system. Szczególnie mając w pamięci jak wyglądało to w mojej pierwszej firmie. A nie wyglądało najlepiej. Głównie dlatego, że nic sama nie liczyłam, wszystkie pieniądze przechodziły przez jedno konto. Do tego jeszcze dochodził obrót gotówką (poza sklepem internetowym prowadziłam też sprzedaż w punkcie stacjonarnym). Nie odkładałam nawet na osobne konto VATu z faktur, nie wspominając o zabezpieczeniu środków na opłatę podatku dochodowego. Nie miałam pojęcia, ile tak naprawdę mam pieniędzy. Często po dokonaniu opłat okazywało się, że niewiele albo nic. Gdy chwilowo na koncie było więcej – inwestowałam w sklep i znów zerowałam konto. Totalny brak przewidywalności i zerowe poczucie bezpieczeństwa. Szybko przekonałam się, że ogarnięta księgowa to skarb, ale niestety nie odpowiada za płynność finansową mojej firmy.
Wtedy w moje ręce wpadła książka Mike Michalowicza „Po prostu zysk” i to był strzał w 10.
Na temat tego systemu znajdziesz na moim blogu dość obszerny artykuł, w którym opisuję samą metodę oraz to, w jaki sposób ja z niej korzystam – jeśli chcesz bym rozwinęła ten temat w kolejnym odcinku podcastu to koniecznie daj mi znać.
Mam też oczywiście księgową i korzystam z internetowego systemu do księgowości i fakturowania, co pozwala mi automatyzować wiele kwestii, ale to właśnie ten system monitowania przepływu kasy jest kluczowy.
Piątego plusa stawiam sobie za wejście w newsletter od początku.
Wiesz, że od 2 lat nie było żadnej nieplanowanej przerwy w wysyłaniu czwartkowych Oswojonych Newsletterów? Najdłuższa przerwa w regularnych mailach to 2 tygodnie, ze względu na święta albo mój urlop i raz po zakończeniu kampanii, w której wysyłałam mnóstwo maili i uznałam, że dam odbiorcom zatęsknić. Od startu to był mój najważniejszy kanał komunikacji i to procentuje dziś.
Własny biznes to maraton, a nie sprint i kluczem do sukcesu jest konsekwencja. Robienie swojego i wyciąganie wniosków, słuchanie ludzi i wprowadzenie poprawek. I tak ciągle. Zawsze jest coś do zrobienia i nigdy nie jest tak, że tylko ta kampania i koniec. To jest gra długodystansowa, nie ma się co nastawiać na spektakularne efekty po miesiącu prowadzenia newslettera czy po 10 postach na Instagramie.
Trzeba też zaakceptować, że po drodze trafiają się błędy i wtopy i to jest normalne w procesie. Bo to jest proces, nie ma mety, nie ma końca, zmieniają się tylko wzywania na trasie.
Mając na koncie dwa kolejne lata doświadczeń oceniam, że wystartowałam całkiem nieźle i byłam do tego dobrze przygotowana, ale czy to znaczy, że wszystko zrobiłam idealnie?
A skąd!
Były plusy, to teraz czas na minusy.
Na początku trudno mi było zaakceptować, że nie mam tyle czasu na pracę, ile bym chciała.
Bo ja serio lubię to, co robię i często przepadam w tym bez reszty. Ale mam też określony kontekst rodzinny, dwoje małych dzieci, a doba z gumy nie jest. Wychodziło 6h na pracę i na tyle planowałam swoje zadania, ale nie brałam pod uwagę tego, że klienci będą się domagali czegoś na wczoraj, że ich obsługa będzie pochłaniała więcej mojego czasu i uwagi niż zakładałam. I frustrowałam się, że nie wyrabiam na zakrętach, nawet ze wsparciem asystentki, że realizacja moich projektów się przeciąga.
Teraz jest inaczej, po pierwsze zmieniłam optykę – firma jest po to, żebym ja mogła pracować po swojemu, w zgodzie ze swoimi talentami i mocnymi stronami, a nie tyrać oporowo. Aktualnie dążę do zmniejszenia wymiaru godzin do około 20-25 tygodniowo i nie brakuje mi już dużo, bo po tych dwóch latach i zmianie modelu biznesowego, pracuję nie więcej niż 30 h tygodniowo, a zarabiam zdecydowanie więcej niż wcześniej.
Minus numer dwa to niedopasowany do mnie model biznesowy.
Przez pierwszy rok stałam w rozkroku między agencją a firmą szkoleniową opartą na produktach. Agencja i usługi marketingowe były dla mnie naturalnym krokiem, bo w tym miałam doświadczenie. I początkowo przygotowywałam posty dla klientów (to akurat przy wsparciu WA) albo ustawiałam reklamy, bo przecież potrafię. Ale zajmowało to sporo czasu i nie przynosiło kokosów nawet po kolejnej podwyżce cen czy zawężeniu portfolio usług.
Żałuję trochę, że od samego początku nie postanowiłam realizować się tylko w modelu opartym na sprzedaży produktów wiedzowych, w tym również szkoleń i mentoringów na żywo. Ta decyzja wyklarowała mi się gdzieś po roku prowadzenia firmy, jak zrobiłam rachunek sumienia z czego mam tak naprawdę frajdę i w czym jestem dobra. Dzięki uwolnieniu się ze świadczenia usług i konieczności reagowania na bieżąco na to, co dzieje się u obsługiwanych klientów, uwolniłam czas i głowę na to, w czym jestem najlepsza i co przynosi mi nie tylko najwięcej satysfakcji, ale też pieniędzy. Na własne projekty oraz wsparcie doradcze i strategiczne dla klientów.
Trzeci minus do dziennika leci za niepatrzenie na swoją ofertę jak na całość i fokus na kampaniach.
Klasyczny błąd początkujących edu biznesów, czyli życie od kampanii do kampanii, a czas pomiędzy wypełniony pracą 1:1 z klientem poprzez świadczenie usług albo jakiś rodzaj doradztwa. Pierwsza kampania poszło super, przebiłam swój maksymalny cel finansowy, sprzedałam kilkaset sztuk produktu, a przecież moja marka była w sieci raptem kilka miesięcy. Po kampanii dopadł nas covid, gdy odzyskałam siły, zaczęłam myśleć o następnej kampanii. A zaraz później o kolejnej jeszcze innego produktu, a wszystkie oderwane od siebie. Trzecia kampania poszła średnio i wtedy się zatrzymałam i zrozumiałam, że muszę to jakoś sensownie poukładać, bo inaczej szkoda mojego czasu i energii.
To była chyba najbardziej znacząca lekcja, jaką odebrałam po drodze. Jak zrozumiałam to, że moja oferta musi stanowić całość, przez którą klient naturalnie przechodzi, i to ja muszę zaprojektować jego drogę, to moje zarobki zaczęły być przewidywalne i stabilne, niezależnie od tego, czy w danym miesiącu robię jakąś kampanię z przytupem, czy działam raczej na zapleczu. Poukładanie tego na nowo, mniej więcej rok po przeprowadzeniu tej pierwszej kampanii, było krokiem milowym. Gdybym zrobiła go na początku, byłabym ponad rok do przodu.
I czwarty minus za zbyt późno sprecyzowaną niszę.
To się bezpośrednio wiąże z tymi poprzednimi kwestiami, które teraz zrobiłabym inaczej. Chciałam zrobić produkt, wiedziałam, czego na rynku brakuje i wydałam kursoksiążke „Reklama na Facebooku z małym budżetem”, która była skierowana ogólnie do małych biznesów. Kampania poszła fajnie, ale nie przewidziałam (choć powinnam) że to mnie w oczach odbiorców postawi w roli specki od reklam. A choć umiem to robić i mam doświadczenie w tym temacie, bo reklamy na fejsie ustawiam dobre 10 lat, to zdecydowanie nie jest to to, co lubię najbardziej. A już na pewno nie w roli wykonawcy dla kogoś. A właśnie takie zlecenia mnie zalały po premierze kursoksiążki. I dobre pół roku zajęło mi to, gdy już się zorientowałam jaki błąd popełniłam, żeby wyjść z tej szufladki do której nieopatrznie wskoczyłam. Gdybym od razu przemyślała co przyniesie wydanie konkretnego produktu, i to o czym wspomniałam wcześniej, czyli fakt, że nie chce działać jako firma usługowo-wykonawcza, byłabym dziś pewnie sporo dalej. Ale też nie miałabym o czym Ci opowiedzieć, więc ostatecznie nie ma tego złego 😉
A na koniec pluso – minus, czyli inwestowanie w rozwój.
To jest mega istotne i inwestowanie w siebie to najlepszy sposób na ulokowanie pieniędzy, ale trzeba to robić mądrze. W pierwszym roku działalności, a nawet jeszcze przed startem, kupiłam wiele kursów z zakresu marketingu internetowego i w wielu przypadkach okazywało się, że niewiele one wniosły, bo nie dowiedziałam się niczego nowego. Tak naprawdę, to dziś zdecydowałabym się może na 3 z nich, a było ich kilkanaście. I to nie było tak, że te kursy były słabe czy źle zrobione, one po prostu nie były skierowane do kogoś, kto w tym onlajnowym świecie siedzi od wielu lat.
Więc na plus chęć rozwoju, ale na minus wybrana forma. Mogłam zainwestować wcześniej w program mentoringowy albo mentoringowe wsparcie 1:1, to by mi dało zdecydowanie więcej, niż poświęcanie godzin na oglądanie kursów, z których niewiele dla mnie wynikało. Warto się obserwować w tym kontekście, bo zawsze nadchodzi moment w którym nie potrzebujesz już edukacji w danej dziedzinie, a bardziej indywidualnego podejścia, zanurkowania w strategię z kimś bardziej doświadczonym, wsparcia i pola do wymiany doświadczeń z osobami na podobnym poziomie, albo takimi które są już kilka kroków przed Tobą.
Tak wyglądają moje wnioski po dwóch latach prowadzenia edu-biznesu, jestem ciekawa na jakim Ty jesteś etapie i jakie wnioski wysnuwasz. Będzie mi miło, jeśli się nimi podzielisz w komentarzu 🙂