Jak udupiłam własną firmę
|

Podcast Oswajam Online – odcinek 43

W dzisiejszym odcinku odsłonię trochę miękkiego biznesowego brzuszka i zaserwuję Ci opowieść o moich biznesowych pomyłkach. Znane porzekadło mówi, że najlepiej uczyć się na błędach. Fajnie, jak choćby częściowo są one cudze, bo zwykle jest to mniej brutalne dla naszej kieszeni. Stąd dzisiejszy odcinek, w którym bezlitośnie wypunktuje własne potknięcia przy prowadzeniu pierwszej firmy. 

 
 

 

 

Podcast znajdziesz też w popularnych aplikacjach – m. in. Apple Podcast, Spotify i YouTube.

To pierwszy styczniowy podcast po świątecznej przerwie, mam nadzieję, że nie zardzewiałam przez ten czas i nadal umiem gadać do mikrofonu, a Ty masz chęć tego słuchać. Dziś na przekór instagramowemu lukrowi i promowaniu sukcesów opowiem Ci o tym jak udupiłam swoją pierwszą firmę. Po co? Po to, żeby powiedzieć, jak jest i że to normalne, że jedne rzeczy nam się udają, a inne nie. A po drugie, żeby pokazać, że wszystko jest po coś i że bez tych porażek nie byłabym dziś w tym miejscu i nie gadała do Ciebie w podcaście. Możesz o tym nie wiedzieć, ale Oswajam Online nie jest moją pierwszą firmą i przygodą z przedsiębiorczością w naszym pięknym kraju. 

Mój pierwszy biznes

Od założenia pierwszej firmy minie w tym roku 14 lat. Swoją drogą jak to możliwe, że czas tak zasuwa to nie wiem. Dokładnie 1.08.2011 roku dodałam do CEIDGu swój pierwszy wpis. Poprzedzone było to rajdem po urzędach, bo wtedy procedura rejestrowania działalności była bardziej skomplikowana niż teraz. Ale udało się i otworzyłam sklep zoologiczny! Ależ to była ekscytacja! Jak wspominam teraz swój hurra optymizm i klapki na oczach, które nie przepuszczały cienia wątpliwości, to łapię się za głowę. Dziś wiem, że to nie mogło się udać w takiej formie. I się nie udało, ale nie wyprzedzajmy faktów.

Mocno wtedy siedziałam w psim świecie, jeździłam na zawody, odwiedzałam wystawy ze swoją pierwszą suczką, trenowałyśmy psie sporty, brałam udział w szkoleniach i seminariach. No zajawka na całego, to była główna oś, wokół której kręciło się moje życie. 

Wtedy wpadłam na pomysł zapełnienia luki na rynku – brakowało fajnych i funkcjonalnych ubranek dla dużych psów. Można było przebierać we wdziankach dla yorków i innych maluchów, ale wybór na większe rasy był znikomy, a to co było dostępne kosztowało krocie. Znalazłam więc emerytowaną krawcową, która chciała dorobić, wraz z siostrą założyłam bloga, kupiłyśmy kilka belek materiałów i rozesłałam wici wśród znajomych. Uszyłyśmy kilka sztuk kubraków, znajomi psiarze zapowiedzieli, że będą kupować i doszłam do wniosku, że jeśli to ma się udać to trzeba się za to zabrać na poważnie – zakładam działalność i robię prawdziwy sklep internetowy! Poszerzymy asortyment o akcesoria treningowe, fancy zabawki, preparaty i będzie hulać jak złoto. Nic prostszego. Jasssssne… 

Jakiej nazwy nie wybierać dla firmy?

Pierwszy błąd popełniłam już na etapie wyboru nazwy i domeny dla firmy. Ponieważ wyróżnikiem było szycie kubraków nazwałam ją QBRAK, zarejestrowałam domenę qbrak.pl i okrasiłam hasłem „Qbrak wszystko czego psu brak”. Byłam pewna, że to świetny pomysł. O ludzie! Ile razy ja musiałam to literować, poprawiać, prosić o korekty faktur. Nie wspominając już o tym jak trudno było komuś podać adres www ustnie. Nazwa notorycznie była przekręcana (qubrak, kubrak, kubraq, qbraq), przez co zupełnie niepraktyczna. A taka zabawna i rozpoznawalna mi się wydawała…

Drugim spektakularnym fuckupem był brak przygotowania do otwarcia sklepu internetowego i brak dokładnego researchu przed wyborem podwykonawcy. 10 lat temu rynek webmasterów nie był jeszcze tak nasycony jak dziś, darmowe rozwiązania typu Woocommerce nie istniały. Z resztą nawet jakby istniały to bym pewnie nie wiedziała, bo odezwałam się po prostu do agencji SEO, z którą współpracowałam wtedy jako copywriter na freelansie, z prośbą o namiary na ich programistów. Panowie sympatyczni i w kodzie obcykani, ale UX (czyli tworzenie stron intuicyjnych i przyjaznych dla użytkownika) był im wtedy chyba obcy, tak bardzo jak mnie samej. W dodatku ja nie wiedziałam dokładnie jak powinna wyglądać ścieżka zakupowa klienta, jakie opcje są obowiązkowe, co ma wpływ na proces zakupowy itp., a oni niewiele potrafili zasugerować (znali się na kodzie, a nie sprzedaży), a CMS pisali od zera. Ależ to było toporne! I kosztowało mnie niemało kasy. 

Po co badać rynek?

Gdy panowie grzebali w kodzie, ja radośnie szukałam lokalu na sklep stacjonarny. I znalazłam. Bang! Trzecia wtopa, a jeszcze nawet nie zaczęłam sprzedawać. Nie muszę chyba wspominać, że nie zrobiłam żadnego głębszego rozeznania w okolicy? Niedaleko mieszkał mój wujek, uznałam, że to wystarczy jako sprawdzenie kto mieszka w pobliżu. Aha – wujek nie miał nawet psa. Błędem było to, że w okolicy mieszkali głównie niezbyt majętni ludzie, którzy mieli psy z przyzwyczajenia, karmili je najtańszą marketową karmą i nie bardzo interesowali się jakąkolwiek pracą z psem czy zapewnieniem mu rozrywek. Totalnie nie była to grupa docelowa, którą znałam, do której sama należałam i do której chciałam kierować swoją ofertę. Zupełnie nie kumałam, że celując w asortyment dla psów sportowych i fajne gadżety dla psiarzy moją grupą nie jest każdy kto ma psa, więc co za różnica, gdzie będzie lokal, przecież w Polsce mamy pełno psiaków. Dodatkowo sklep był w środku osiedla, nie było go widać z żadnej większej drogi, więc nikt poza mieszkańcami do niego nie trafiał. 

Podsumowując – niczego nie policzyłam! Badanie rynku? Zapomnij, po co to komu. Przecież wiem, czego oczekują klienci, bo znam środowisko. Nie zrobiłam żadnego planu działań. Żadnego pogłębionego researchu, nawet jeśli chodzi o podwykonawców czy lokalizację sklepu. Nie przemyślałam modelu biznesowego. Nie opracowałam biznesplanu. Nie muszę chyba dodawać, że o szyciu czy konstrukcji nie miałam BLADEGO pojęcia. Podobnie jak o prowadzeniu firmy. 

Śmieję się dziś z samej siebie na tamto wspomnienie. Ale wtedy wjechałam w to jak dzik w żołędzie nie zastanawiając się nad szczegółami. 

Co ja sobie myślałam, skacząc na główkę do nieznanej wody? 

Myślałam oczywiście, że dam radę, a prowadzenie firmy to bułka z masłem, o ile ma się księgową, która ogarnie papiery. Zawsze byłam z tych co najpierw robią, a później myślą. Zachowałam jednak resztki przytomności umysłu i od razu podjęłam współpracę z biurem rachunkowym, znając swój brak talentu do liczb i papierologii. 

Miałam pewną sumę pieniędzy odłożoną na start, przysługiwał mi tzw. mały ZUS (większość składek opłacała korporacja, w której miałam wtedy etat), więc uznałam, że spokojnie podołam z kosztami. Miałam doświadczenie w sprzedaży bezpośredniej, bo we wspomnianym korpo pracowałam jako przedstawicielka handlowa i niezłą pensję, jak na moje ówczesne potrzeby. No i cały worek optymizmu. Czego chcieć więcej? 

Teraz już wiem, czego czternaście lat temu nie wiedziałam

W pierwszych miesiącach działalności zrobiłam na szczęście jedną rzecz, która była rozsądna i właściwie umożliwiła mi otwarcie i wyposażenie sklepu – wzięłam pożyczkę z programu unijnego, oprocentowaną jedynie na 1%, więc do zwrotu było niewiele więcej ponad pożyczoną kwotę. Szkoda tylko, że niczego nie policzyłam, a do interesu przez długi czas głównie dokładałam z własnej kieszeni, ewentualnie wychodziłam na zero. I nawet o tym nie wiedziałam (bo przecież nie liczyłam!). A może tylko sama przed sobą udawałam, że nie widzę braku rentowności. Czasem udawało się wyjść na niewielki plus. 

Zaczynałam rozumieć, że model biznesowy (chociaż wtedy jeszcze nie znałam tego pojęcia), który wybrałam kompletnie się nie sprawdza i przepala mnóstwo mojego czasu i energii. Do tego przysparza sporo stresu – wielu klientów zamawiających kubraki szyte na miare, mimo dokładnych instrukcji źle mierzyło swoich pupili, więc później konieczne były poprawki, odsyłanie ubranek, przerzucanie się mailami ze zdjęciami pomiarami itd. To była masakra, która pochłaniała mnóstwo czasu, a ja szybko doszłam do tego, że zaczęły mnie stresować maile przychodzące na firmową skrzynkę, bo na pewno znowu ktoś ma jakieś ale.

Tak minęło ponad półtora roku. Po tym czasie doszłam do wniosku, że moje doświadczenie w sprzedaży z sektora spożywczego nijak się ma do e-commerce, a sam copywriting to mało, żeby wypromować sklep internetowy. Postanowiłam się tego nauczyć i tak wkrótce zostałam studentką Akademii Leona Koźmińskiego na podyplomowym kierunku „Marketing internetowy”.

Zaczynałam rozumieć, jak to działa i gdzie potrzebne są zmiany. Dojrzałam też do przesiadki na inny silnik sklepu i rebranding. Zaczęłam rozumieć, że proces składania zamówienia online był totalnie nieintuicyjny, a nazwa okazała się strzałem w kolano. Zmieniłam więc nazwę, identyfikację wizualną i profil działalności – zrezygnowałam z ubranek szytych na zamówienie, skupiłam się na ofercie dla psów sportowych, która jeszcze była kiepska w Polsce i większość zawodników sprowadzała sprzęt z Holandii i Czech. Zdecydowałam się także na zmianę lokalizacji sklepu stacjonarnego.

Na bieżąco zaczęłam wdrażać wiedzę z zajęć na uczelni, dodatkowo zrobiłam kurs) z reklamy na Facebooku (w 2013 roku to chyba był jedyny kurs dostępny w Polsce, oczywiście w pełni stacjonarny) i na własnym sklepie testowałam różne możliwości FB Ads. Sklep internetowy powoli nabierał wiatru w żagle, ale sprzedaż stacjonarna szła nadal opornie, mimo zmiany lokalizacji. 

Wtedy zrozumiałam, że profil klienta to kosmicznie ważna sprawa przy tworzeniu oferty. Zupełnie inne zakupy niż psi zapaleńcy szukający specyficznych produktów w sieci, robią „po drodze” przypadkowi klienci, w mijanym sklepie zoologicznym. Mogłam zainwestować kolejne pieniądze w znalezienie kolejnego lokalu i przystosowanie go lub znaleźć inną drogę. 

Zmiana zawodowego kierunku

W 2013 moja kariera zawodowa zaczęła już ostro skręcać w kierunku marketingu internetowego. Jeszcze w czasie studiów podyplomowych zaczęłam pracę w pewnej małej łódzkiej agencji, która miała całkiem sporego klienta i w całości polegała na mnie w zakresie jego obsługi w social mediach, bo właściciel nie miał o tym pojęcia. W międzyczasie zaczęłam realizować dodatkowe zlecenia jako social media specialist, w tym jedno szczególnie fajne, które za 1-2h pracy tygodniowo przynosiło mi miesięcznie zarobek na poziomie średniej krajowej (to były czasy!). Szybko zrozumiałam, że połączenie moich doświadczeń i wykształcenia daje wymierne efekty i jest idealną mieszanką do pracy w tej branży. 

Przepadłam! Okazało się, że marketing internetowy jest tym co mnie totalnie kręci i jestem w tym naprawdę dobra. Kolejnym krokiem była praca w jednej z topowych agencji interaktywnych, gdzie w ciągu niespełna dwóch lat przeskoczyłam kilka szczebelków kariery, od osoby odpowiedzialnej za pisanie treści postów i moderację, po account managera zarządzającego zespołami odpowiedzialnymi za projekty klientów. Miałam okazję prowadzić i koordynować działania związane z komunikacją w mediach społecznościowych min. Reeboka (w ramach ciekawostki zdradzę Ci, że własnym palcem zakładałam polskie konto Reeboka na Instagramie ;)), Telepizzy, Hortexu, Samsunga, Citi Handlowego i kilku innych sporych brandów. Dysponowałam naprawdę sporymi budżetami na te działania. To była niezła szkoła życia i biznesu! Ta praca pochłonęła mnie na tyle, że podjęłam decyzję o zamknięciu sklepu stacjonarnego. Przez jakiś czas równolegle z pracą w agencji prowadziłam sklep internetowy, ale po kilku miesiącach postanowiłam zawiesić działalność, bo zaczęło mi brakować doby. Wtedy też uznałam, że własna działalność to za dużo zachodu i pobocznych działań, a gra nie jest warta świeczki i bycie przedsiębiorcą to nie dla mnie

Nigdy nie mów nigdy

Jak to się zatem stało, że po kilku latach zmieniłam zdanie i w dodatku Ci o tym opowiadam niejako pod szyldem nowej marki?

Potrzebowałam kilku lat, żeby dojrzeć psychicznie, zrozumieć, jak działa biznes i co jest ważne, by zacząć myśleć o powrocie „na swoje”. Moja historia dobitnie pokazuje, że czasem, żeby dojść do tego jak robić coś naprawdę dobrze, trzeba się kilka razy potknąć. A później zrozumieć, dlaczego zaliczyło się glebę i unikać tych błędów w przyszłości. 

Pomysł na kolejną firmę zaczął kiełkować w mojej głowie w drugiej połowie 2020 roku, gdy po drugim urlopie macierzyńskim przeszłam na wychowawczy, zapisałam młodszą pociechę do żłobka i zaczynałam się powoli rozglądać za nową pracą w pandemicznej rzeczywistości. Byłam głodna wyzwań i niesamowicie stęskniona za pracą zawodową, bo bierne śledzenie marketingowych nowinek i sporadyczne wspieranie zaprzyjaźnionych biznesów tworzeniem kampanii reklamowych zdecydowanie mi nie wystarczało. Szybko zrozumiałam, że z klasycznym 8h etatem, mężem prowadzącym sporą firmę i małych dzieciach (wtedy 1,5 i 3,5 roku) szybko się zajedziemy i mój zapał zmieni się w frustrację. Maluchy w placówkach często chorują, słabo zaczynać nową pracę od festiwalu zwolnień na dziecko. Etat plus dojazd to około 9-10h. Przedszkole starszego było czynne przez 7h, a młodszej nie chciałam przez 50h tygodniowo trzymać w żłobku. 

I tak wróciła myśl o powrocie na łono przedsiębiorczości, choć jeszcze kilka lat wcześniej zarzekałam się, że nigdy więcej. Jak to mówią – nigdy nie mów nigdy.

Tym razem podeszłam do tematu strategicznie. Musiałam sama siebie (jak klienta) przekonać do tego, że ten pomysł wypali. Kompetencje zawodowe już miałam – w końcu te lata przepracowane w marketingu nie poszły na marne, rozeznanie w tym jak wygląda prowadzenie wielkiego biznesu i takiego w skali mikro, też. Wiedziałam, że sam zapał i pomysł to za mało, a procedury, plany i harmonogramy są niezbędne. Zrobiłam ich dla klientów dziesiątki. Podczas urlopu macierzyńskiego (ciągle mnie zastanawia, czy ktoś, kto nazwał to urlopem, miał kiedyś do czynienia z małym dzieckiem przez dobę bez przerwy?) przepadłam w tematach efektywności osobistej, zarządzania sobą w czasie i budowania nawyków. Zrobiłam test Gallupa i to też bardzo otworzyło mi oczy. Jego wyniki i praca z nimi pomogły mi pojąć co jest moją mocną stroną i jak wykorzystać to w biznesie. Zrozumiałam, że chcę pomagać innym jak ogarniać tę kuwetę, zwaną małą firmą, a przede wszystkim podpowiadać jak efektywnie działać online. Mój pomysł na biznes nabierał realnych kształtów. 

Od myśli przeszłam do czynów. W pierwszej kolejności postanowiłam zadbać o finansowanie – pierwsza połowa 2021 minęły mi na dopinaniu formalności, by uzyskać dotację unijna na otwarcie firmy. Podeszłam do tematu bardzo sumiennie i włożyłam w to mnóstwo energii. Chwila złożenia biznesplanu u operatora dotacji przyniosła mi chyba większą radość niż sama publikacja listy rankingowej i informacja, że dostanę finansowanie. 

Wniosek złożyłam pod koniec lutego, a firmę zarejestrować mogłam dopiero po kilku miesiącach – w lipcu. Jednak nie był to stracony czas, spędzony na biernym oczekiwaniu na wyniki. Wycisnęłam z niego co się dało korzystając z kursów, doszkalając się i odświeżając swoją wiedzę z różnych dziedzin (narzędzia wykorzystywane w marketingu internetowym zmieniają się bardzo dynamicznie, więc trzeba trzymać rękę na pulsie). 

Jak budowałam markę osobistą

Małymi krokami zaczęłam budowanie swojej marki osobistej, jeszcze zanim zarejestrowałam działalność. Założyłam bloga, a także odpaliłam firmowe konto na Instagramie i zaczęłam publikować treści związane z marketingiem online. W ramach badania rynku przez miesiąc oferowałam darmowe konsultacje, z których skorzystało kilkadziesiąt osób. Część z nich szybko dołączyła do grona moich klientów 🙂 

Przed rejestracją firmy miałam już zatem jasno określoną wizję i misję, środki finansowe na start i zabezpieczenie działalności przez rok, gotowy harmonogram działań na najbliższy kwartał i wstępny plan działań na kolejny, kanały komunikacji, w których działałam konsekwentnie od 3 miesięcy, pomysł na produkty, jasno określony model biznesowy i sprecyzowany opis oferowanych usług i kilku klientów. Jedną z pierwszych rzeczy po uzyskaniu wpisu do CEIDG było zatrudnienie wirtualnej asystentki i uważam, że to była jedna z największych dźwigni rozwojowych dla Oswajam Online. 

Trzy miesiące po otwarciu firmy przeprowadziłam debiutancką kampanię mojego produktu cyfrowego i poszła znacznie lepiej niż przewidywałam.

Brzmi sensownie, prawda? 

Nie byłoby tego gdybym kilka lat temu nie popełniła całej masy błędów przy prowadzeniu pierwszej firmy. I nawet tym razem nie zawsze było różowo. I nie zawsze miałam możliwości i przestrzeń na robienie wszystkiego idealnie od linijki, wg planu. Na szczęście szybko zrozumiałam, że to firma ma być tak ułożona, by wpasować w resztę mojego życiowego obrazka, a nie cała rzeczywistość ma nagiąć się do nierealnych założeń biznesowych. Tej zasadzie jestem wierna do dziś. I to ona po pierwszych 6 czy 7 miesiącach działalności doprowadziła mnie do podjęcia decyzji o rezygnacji ze świadczenia usług dla klientów, bo początkowo działałam dwutorowo – z jednej strony wykonawczo ustawiałam klientom reklamy, tworzyłam treści i koordynowałam działania marketingowo, a z drugiej działałam doradczo i edukacyjnie. Odcięcie tej pierwszej gałęzi nie było prostą decyzją, bo to była łatwa i szybka kasa. O klientów na usługi nie musiałam zabiegać, sami się znajdowali, a ja doszłam do momentu, w którym zaczęło mi brakować doby na obsługę wszystkich i prowadzenie własnych projektów. A ponieważ zdecydowanie więcej frajdy miałam z tej drugiej nogi biznesowej postawiłam wszystko na jedną kartę i w takim modelu działam od trzech lat. 

A na koniec chcę Cię zostawić z taką myślą, że wszystko jest po coś i nawet jeśli początkowo wydaje się porażką, może okazać się niezbędną lekcją w drodze do sukcesu. Gdybym nie uwaliła pierwszej firmy, nie wiedziałabym jakich błędów wystrzegać się zakładając kolejną. Gdybym nie zmarnowała (tu robię cudzysłów w powietrzu) 5 lat na filologii polskiej pewnie nie wpadłabym na to, żeby dorabiać sobie pisaniem na zlecenie i nie nabyłabym warsztatu copywriterskiego, który dziś jest jedną z bazowych umiejętności w mojej pracy. Gdybym kilka lat nie przepracowała jeżdżąc i sprzedając majonezy i budynie, i nie uczyła się na korpo szkoleniach, jak robić to skutecznie, pewnie dziś byłabym totalnie zablokowana na myśl o sprzedaży własnych produktów. Gdybym nie pracowała w agencji, nie poznałabym standardów pracy w dużej firmie i nie miałabym pojęcia o procedurach ułatwiających życie, ani nie potrafiłabym zarządzać zespołem i delegować zadań. Wszystkie te kamyczki doświadczenia pakowane do życiowego plecaka stanowią dziś fundament mojej firmy, z której czerpię mnóstwo satysfakcji. Mam mocne poczucie, że tak miało być, że te doświadczenia były konieczne, żeby odnaleźć swoje miejsce i swój sposób. 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *